Tego samego dnia, gdy Władimir Putin doznał „ustrojowego ADHD” (w kilka godzin zapowiedział wzmocnienie w konstytucji funkcji premiera kosztem prezydenta, zwolnił premiera Dmitrija Miedwiediewa i wskazał nowego, Michaiła Miszustina, którego sami Rosjanie nie za bardzo kojarzą), ukazał się sondaż Centrum Lewady.
Wynika z niego, że gdyby wybory odbyły się dziś, na Putina zagłosowałoby 38 proc. Rosjan. Zakładając, że część respondentów, jak to w Rosji, boi się przyznać do swoich poglądów, to pewnie poparcie jest mniejsze, słowem – mizerne. Nie żeby Putin bał się wyborów, przecież w Rosji liczy się to, kto liczy głosy. Szkopuł w tym, że aby w 2024 r. ponownie zostać prezydentem, musiałby dodać do konstytucji możliwość kandydowania po raz trzeci z rzędu. Widocznie uznał, że nie będzie to łatwo przeforsować i mniej ryzykowne będzie rządzenie z tylnego siedzenia. Jednak i ten manewr jest ryzykowny. Gwałtowne przesunięcia w putinowskim systemie (z funkcji z powodu „czasowej niezdolności” ustąpił także jego protegowany, prezydent Czeczenii Ramzan Kadyrow) mogą pociągnąć za sobą zupełnie niespodziewane konsekwencje.