To głównie w polityce amerykańskiej dzieli się stronnictwa w partiach politycznych na gołębi i jastrzębi. Ci pierwsi są dobrzy na czas sukcesów i oswajania społeczeństwa z reformami, ci drudzy – to fighterzy, bez których nie da się przeprowadzać trudnych zmian albo przejść przez sytuacje kryzysowe.
O te jastrzębie musi także zadbać Prawo i Sprawiedliwość, bo to one twardo stały przy Jarosławie Kaczyńskim w czasach, gdy Platforma zdawała się wygrywać drugą kadencję bez cienia wysiłku. I tak np. Antoni Macierewicz wziął na siebie najtrudniejszy odcinek – walkę o prawdę smoleńską – gdy inni rozglądali się za stołkami w samorządach czy europarlamentach. Jastrzębi nie przelicza się na procenty – mają silny elektorat negatywny, ale i wiernych, ideowych wyborców, którzy nie przechodzą co wybory do różnych partii, skuszeni obietnicami. Czytelnicy i Kluby „Gazety Polskiej” to właśnie tacy miłośnicy drapieżnych polityków. Tych, którzy są świadomi długofalowych celów i wiedzą, że niektóre zmiany po prostu trzeba zrobić. Taka jest rola jastrzębi, które gdy przystępują do ataku, to już nie ma mowy o odwrocie.
Ta cecha przydaje się, gdy trzeba dokonywać radykalnych zmian w Polsce czy to w sądownictwie, czy w kulturze lub mediach. W 1964 r. republikanie w USA wystawili w wyborach prezydenckich takiego właśnie kandydata, twardego konserwatystę Barry’ego Goldwatera. Prawica w tamtych warunkach nie miała szans – fotel prezydencki wziął Lyndon Johnson, który był znany Amerykanom jako wiceprezydent, zastępca zamordowanego Johna Kennedy’ego. Ale wystawienie jastrzębia odmieniło konserwatystów – wyborcy wreszcie usłyszeli jasno sprecyzowany program republikański, odwołujący się do chrześcijańskich wartości. Bo każdy wróbel i gołąb tak naprawdę chciałby być jastrzębiem.