Miłośnik nazistów na listach Tuska » czytaj więcej w Gazecie Polskiej! Więcej »

Amerykański kurs na sukces

Geopolityka światowa, przypominająca zwykle wielki statek, zmieniający położenie bardzo powoli i sporadycznie wykonujący szybkie manewry, w ostatnich czasach przekształciła się, stając się zwinną, szybką żaglówką, dokonującą w globalnych regatach zaskakujących zwrotów.

Za tym geopolitycznym katamaranem nie nadążają nie tylko komentatorzy, ale też Unia Europejska, która doświadcza upadku – będąc jeszcze niedawno krążownikiem, może niezbyt nowym, ale budzącym respekt, staje się przeciekającą łajbą. Gorzej, że owa jednostka pływająca zwodowana w Brukseli żyje nadal złudzeniami, jakoby panowała na europejskim morzu i jakoby liczono się z nią na światowych akwenach. Tymczasem kapitan topi chandrę w alkoholu, pierwszy oficer ma obsesje i omamy, a sama łajba nadaje się do remontu generalnego i gruntownej wymiany załogi.

13 w skali Beauforta

Te żeglarskie metafory można kontynuować. Siłę sztormów na geopolitycznym morzu należy liczyć już nie na 10 w skali Beauforta, ale nawet na 13. A to, jak wiadomo, liczba, która przynosi nieszczęście... Od metafor przejdźmy do konkretów.
Waszyngton prowadzi względem Rosji politykę przypominającą czasy Ronalda Reagana. Prezydent Trump okazał się nie rosyjskim agentem wpływu czy kukiełką w ręku Putina – a na takie role skazywał go wrogi mu amerykański i światowy establishment liberalno-lewicowy – lecz stanowczym obrońcą globalnego prymatu USA. Unia Europejska oskarżająca go wcześniej o prorosyjskość sama przeszła na pozycje prorosyjskie, przynajmniej w sprawie tolerowania Nord Streamu. Histeryczne antyamerykańskie reakcje przypominają te z lat 80., gdy na Starym Kontynencie wrogiem światowego pokoju obwołano prezydenta Reagana, a ulice największych europejskich metropolii zalane były setkami tysięcy (sic!) demonstrantów – pożytecznych idiotów Moskwy.

A jednak mniej Rosji na Bliskim Wschodzie

Jest bezsprzecznym faktem, że to Biały Dom ponownie dzisiaj stał się głównym punktem odniesienia w światowej polityce zagranicznej. Nie było to oczywiste za Baracka Obamy, np. w polityce bliskowschodniej. Ślamazarność ówczesnej administracji amerykańskiej w obszarze Middle East i żenujące zapowiedzi bez pokrycia poprzednika Donalda Trumpa, 44. prezydenta USA w sprawie Syrii – te o „nieprzekraczalnych liniach” – ukazywały niezdecydowanie USA, które zawsze jest objawem słabości. To tylko zachęcało Rosję Putina do buszowania w państwie rządzonym przez Baszara al-Asada. Moskwa ustawiała się tam w roli rozgrywającego, choć jej potencjał militarny i ekonomiczny (zwłaszcza) jest zdecydowanie słabszy niż Waszyngtonu. Kreml po prostu wchodził w miejsce opuszczone przez Stany Zjednoczone na skutek krótkowzrocznej – i uwaga paradoksalnie – izolacjonistycznej polityki B.H. Obamy. To o tyle ciekawe, że argument izolacjonizmu, wycofania się czy ograniczenia udziału USA był używany jako kij bejsbolowy lewicowych liberałów przeciwko Trumpowi. Tymczasem izolacjonistą, naprzód, gdy chodzi o Europę Wschodnią, a potem na Bliskim Wschodzie, był demokrata Obama, a republikanin Trump w praktyce realizuje politykę amerykańskiego ekspansjonizmu!

Twarda ręka Donalda Johna

Ci, którzy uwierzyli w naszym regionie Europy, że Donald John Trump będzie jadł z ręki Władimirowi Władimirowiczowi Putinowi modlili się (a niewierzący trzymali kciuki), aby nowa ekipa Białego Domu choćby podtrzymała politykę Obamy wobec Rosji. Oczywiście Obamy II, czyli z czasów jego drugiej kadencji, a nie Obamy I, a więc z ery nieszczęsnego, politycznie i intelektualnie kompromitującego resetu w relacjach Waszyngton–Moskwa.

Tymczasem ku zaskoczeniu zdecydowanej większości prezydent Trump nie tylko utrzymał kurs Obamy wobec Moskwy, ale jeszcze go wyraźnie zaostrzył. Świadczy o tym rozszerzenie zakresu obecności wojsk amerykańskich w Polsce i krajach NATO w państwach bałtyckich w porównaniu z decyzjami paktu w Newport w Walii w roku 2015. Na zaostrzenie kursu wskazuje także taktyka pokazania Kremlowi, kto rządzi na Bliskim Wschodzie (w tym w Syrii) poprzez amerykańskie naloty. Kolejnym takim spektakularnym sygnałem wchodzenia przez USA Federacji Rosyjskiej w miedzę jest dopiero co podjęta decyzja o nie tylko podtrzymaniu, ale istotnym rozszerzeniu sankcji USA wobec FR. Objęcie nimi firm z sektora energetycznego jest postawieniem kropki nad „i”: Waszyngton w obronie własnych interesów ekonomicznych, a więc zapewnienia europejskiego rynku zbytu dla swojego gazu (dziś ciekłego, a jutro łupkowego) jest gotów zapalić czerwone światło dla Nord Stream i Nord Stream 2. I to nie w sferze werbalnej, ale praktycznej blokady rosyjsko-niemieckiej rury.

Brak chemii i liderzy regionu

Uśmiecham się, gdy słyszę o tzw. braku chemii między kanclerz Angelą Merkel a prezydentem Donaldem Trumpem. Ich relacje w oczywisty sposób nie mogą być dobre, skoro Berlin i Waszyngton są na kursie kolizyjnym. A przecież w stosunkach amerykańsko-niemieckich chodzi nie tylko o gazociąg północny i amerykańską alternatywę gazową wobec niego. Chodzi też o zmianę w polityce USA w stosunku do Unii Europejskiej, tutaj głównym poszkodowanym jest Republika Federalna Niemiec. Do tej pory RFN było beneficjentem polityki Waszyngtonu uznającej, że w sprawach UE trzeba, trawestując słynną maksymę Henry’ego Kissingera, sięgać po telefon do Berlina. To stwarzało sytuację, w której to Niemcy byli głównym beneficjentem relacji USA–UE. Mieli, mówiąc językiem ekonomicznym, swoistą złotą akcję w relacjach USA–UE.

Tymczasem w politycznym biznesplanie Trumpa nastąpiło odwołanie do maksymalizacji amerykańskich zysków – a te wyraźnie się zwiększają, gdy Biały Dom, miast ogólnych relacji z Unią Europejską, ma szczególne relacje bilateralne z poszczególnymi, zwłaszcza dużymi państwami UE. Beneficjentem tego stała się Polska, której znaczenie w tej nowej konstrukcji polityki zagranicznej USA wyraźnie wzrosło. Ale żeby wzrosło, potrzeba było odejścia od imposybilizmu w polityce zagranicznej i kompletnie nieadekwatnej do naszego potencjału bezrefleksyjnej słabości.

A.D. 2017 jest wyraźnie rokiem ruchów tektonicznych na globalnej scenie politycznej. Waszyngton potwierdził i wzmocnił swoją rolę światowego playmakera. Pogrążona w kryzysie Unia Europejska sprawia wrażenie zaskoczonej i reaguje wyłącznie reaktywnie. Rosja cofa się tam, gdzie musi, ale jak zwykle licytuje powyżej tego, co ma w politycznych kartach i tradycyjnie usiłuje uciec do przodu, od słabości w kierunku imperializmu, a Chiny robią swoje, choć widać, że kończy się czas braku amerykańskiej reakcji na wzrost znaczenia Pekinu.

Najgorszym pomysłem UE jest postawienie – ostatnio uczynił to Jean-Claude Juncker – na konflikt ze Stanami Zjednoczonym. W tym wszystkim Polska powinna wzmacniać rolę lidera regionu, zwiększać potencjał gospodarczy i demograficzny oraz działać na rzecz łagodzenia napięć na linii Waszyngton–Bruksela.

 



 

#USA #Rosja #geopolityka

prenumerata.swsmedia.pl

Telewizja Republika

sklep.gazetapolska.pl

Wspieraj Fundację Niezależne Media

Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Ryszard Czarnecki
Wczytuję ocenę...
Zobacz więcej
Niezależna TOP 10
Wideo