Clifford Chance i kagiebiści od remontu Tu-154 » czytaj więcej w Gazecie Polskiej! Więcej »

Izrael i polskie klimaty

To wszystko zdarzyło się jednego dnia, w ciągu kilku godzin. Najpierw spotykam go w Knesecie, w izraelskim, nowocześnie zbudowanym jednoizbowym parlamencie (architektoniczne cacko).

To wszystko zdarzyło się jednego dnia, w ciągu kilku godzin. Najpierw spotykam go w Knesecie, w izraelskim, nowocześnie zbudowanym jednoizbowym parlamencie (architektoniczne cacko). Starszy, szczupły, trochę przygłuchy – cóż, prawo wieku, nie on jeden – niewysoki. Bardzo dobrze mówi po angielsku. Gdy zadaję mu pytanie, jak wyglądają relacje unijno-izraelskie w porównaniu z tymi sprzed 10 lat, przerywa mi i mówi po polsku: „Pogadajmy, jak Polak z Polakiem”. 

Jego ojciec urodził się w Polsce, w Grodnie (wtedy jeszcze pod zaborem rosyjskim), nosił polskie, słowiańskie imię Mieczysław i również polskie, charakterystyczne nazwisko: Biegun. Dopiero po przyjeździe na Bliski Wschód stał się Menachemem Beginem. Dziś Benjamin, jego syn, kontynuuje tradycje ojca: nie dość, że jest politykiem, to jeszcze, jak tata, prawicowym. Begin-junior, jeśli można tak nazwać kogoś, kto jest po siedemdziesiątce, był nawet ministrem w jednym z rządów niezatapialnego „Bibi”, innego Benjamina – Netanyahu. Jego ojciec był jednym z poprzedników Netanyahu na stanowisku premiera i pierwszym w historii Izraela prawicowym szefem gabinetu. Do historii przeszedł jako laureat pokojowej Nagrody Nobla, odebranej wspólnie z prezydentem Egiptu Anwarem Sadatem (zginął potem w zamachu 6 października 1981 r. w Kairze), po porozumieniach w Camp David.

Na Biegunie zacząć i na Biegunie (Beginie) skończyć

Z Knesetu biegiem do Yad Vashem, potem między innymi spotkanie – znów w Knesecie – właśnie z premierem Netanyahu. Ale nie o tym chcę pisać. Późnym popołudniem – tu zmrok zapada w grudniu wcześnie, koło siedemnastej melduję się w sławnym hotelu „King David”. I nagle uświadamiam sobie – ledwie co widziawszy się z Beginem, synem Bieguna-Begina – że dzieje tegoż hotelu ściśle związane są z jego ojcem. Menachem Begin wysadził go przecież w powietrze! A dokładniej, wysadził wraz z towarzyszami z syjonistycznej organizacji „Irgun” (określanej przez historyków jako terrorystyczna) jego południowe skrzydło, w którym mieściła się siedziba brytyjskich władz, kontrolujących (okupujących – według Żydów) Palestynę. Było to równo 70 lat temu – 22 lipca 1946 r. Zginęło wówczas 91 ludzi, najwięcej Palestyńczyków, ale też prawie 30 Brytyjczyków, 17 Żydów, a nawet jeden Rosjanin. 

Patrzę z okna „King David” na nocną panoramę Jerozolimy i myślę, że dzień zacząłem od Begina-syna i na Beginie-ojcu kończę. I, że historia toczy się w dziwny sposób. Myślę o żydowskim chłopaku z naszych Kresów Wschodnich, który zdezerterował z polskiej armii wraz z kilkuset rodakami – za cichym przyzwoleniem Andersa – w Palestynie w 1943 r., wcześniej jednak otrzymując zwolnienie z przysięgi w Wojsku Polskim. Armii, która zrządzeniem geopolityki i Opatrzności wylądowała na Bliskim Wschodzie śladami tych obywateli RP, którzy w latach 20. i 30. ub.w. opuszczali Rzeczpospolitą, aby budować swoje wyśnione żydowskie państwo. Historia zatoczyła koło. Także dziś, w grudniowy ciepły dzień – znów w Jerozolimie. 

Polacy, Żydzi – narody tułaczy

Lotnisko Ben Guriona położone między Tel-Awiwem a Jerozolimą wita mnie nocą. Jest wpół do czwartej nad ranem. Właśnie wylądował polski samolot z Warszawy. I tylko taki mógł wylądować, bo jest sobota, szabas, zatem cywilna flota powietrzna Izraela jest unieruchomiona. Startują i lądują tylko samoloty prywatne i cudzoziemskie. I tak dobrze, bo w święto Jom Kippur zamykane są wszystkie lotniska, a nawet przestrzeń powietrzna. 
Wychodzę z portu lotniczego, którego patronem jest pierwszy prezydent Izraela Ben Gurion i wpadam na popiersie Izaaka Rabina, męża stanu, premiera zastrzelonego przez własnego rodaka w czasie pełnienia urzędu 4 listopada 1995 r. w Tel Awiwie. Ale przy wejściu na lotnisko jest też popiersie i samego Ben Guriona. 

Nie wiem, jakie są ograniczenia szybkości w Izraelu, ale chyba nie obowiązują one żydowskiego taksówkarza, który mknie do Tel Awiwu pustą nocną drogą z szybkością 140 kilometrów na godzinę. Po 20 minutach słyszę już szum fal. Lot z Warszawy trwał ok. 3,5 godz., jest niewielka, godzinna różnica czasu, wtulam się w izraelski świt i zasypiam.

Rano nie działa mi klucz do pokoju, więc idę wymienić go do recepcji – a tu niespodzianka. Pani Elżbieta pochodzi z Kielc i choć jest tu od ośmiu lat, to, jak mówi „wciąż czuje się nowa”. Jedna z jej sióstr mieszka w Hiszpanii, druga w Polsce, „rodzina mi się porozjeżdżała” – słyszę. Cóż, Polacy to też naród tułaczy.
W szabas jest mniejszy ruch i jazda autostradą z Tel Awiwu do Jerozolimy zabiera mi godzinę. Między pasem do Jeruzalem a tym powrotnym jest jeden pusty. Służy kierowcom, którym nie chce się stać w korku i za specjalną opłatą mogą skorzystać z „ekspresowej” drogi. Opłaty nie są automatyczne, tylko uzależniane od natężenia ruchu na sąsiednich pasach(!). Są ściągane post factum. 

Izraelskie wina nie pomogły

Wyjeżdżając z Tel Awiwu, mijam domy dawnej kolonii niemieckiej, po lewej lotnisko międzynarodowe, przede mną góry Judei rozdzielające stolicę historyczną i polityczną Izraela od tej faktycznej, jak chcą niektórzy czy też po prostu największego miasta. Autostrada nosi imię Izaaka Rabina. Mijam winnice. Ciekawa z nimi sprawa. Ojciec właściciela winnicy to polski Żyd, Kazimierz Rotem, dziś 90-letni. To on przeprowadził kanałami ostatnią grupę żydowskich bojowców z powstania w warszawskim getcie. Jedna winnica nazywa się Clos de Gat, druga Castel. Nasi dyplomaci twierdzą, że gdy śp. prezydent Lech Kaczyński chciał uśmierzyć wojenne zapędy Donalda Tuska przeciwko obozowi Prawa i Sprawiedliwości i w 2009 r. zaprosił do Pałacu Prezydenckiego ówczesnego premiera na kolację, to podano właśnie wina z Castel. A i one nie pomogły: Tusk chciał dorżnąć watahę. 

Jeruzalem, Jeruzalem

Po obu stronach autostrady lasy. Sadzono je już po powstaniu państwa Izrael. Gdzieniegdzie, jakby pozostawione dla przypomnienia najnowszej historii, pozostałości sprzętu wojskowego z czasów wojen o utrzymanie niepodległości i poszerzenia terytorium. Po prawej mijam największy cmentarz w Izraelu. Do Jerozolimy wjeżdżam przez nowoczesną dzielnicę, następna to już dzielnica rządowa. Po prawej siedziba premiera. Za chwilę Brama Damasceńska – w ostatnim czasie miejsce największych ataków palestyńskich nożowników na Żydów. Sprzyjało temu usytuowanie: tuż obok dzielnica muzułmańska, ale wędrują tędy również Żydzi wracający spod pobliskiej Ściany Płaczu. Niedaleko stąd znajduje się zresztą rezydencja prezydenta Izraela Re’uwena Riwlina oraz szefa rządu.

Jest trzynasta. Dużo Żydów wychodzi właśnie z synagogi. Dzielnica arabska zaczyna się ulicą Sułtana Sulejmana. Jest wielki „suk” czyli bazar, jakiego nie uświadczysz w Tel Awiwie. Natłok sklepów, łącznie z „Golden City Bazaar” z tablicą, że rzekomo jest „recommended by Ministry of Turisim” (pisownia oryginalna). Naprzeciw, przy ulicy Murdistan kościół luterański z tablicami w językach: arabskim, angielskim i niemieckim. Stąd już krok do naszego, dzielonego z innymi wyznaniami chrześcijańskimi, Grobu Pańskiego. Do słynnej żydowskiej Ściany Płaczu jest dalej. Tuż przy niej wznoszący się podest i specjalny „rękaw”, niczym przy samolocie na lotnisku, aby muzułmanie mogli bez kolizji z Żydami udać się do pobliskiego meczetu. Przed tzw. drugą intifadą, czyli palestyńskim powstaniem, można tam było wejść z zewnątrz bez żadnych ograniczeń. To się skończyło. Z wejściem do meczetu dziś problem mają nawet młodzi wyznawcy proroka, w których władze Izraela widzą „mięso armatnie” radykalnych islamistów. Nie bez powodów przecież.

Jerozolimska Ściana Płaczu podzielona jest na części – osobną dla mężczyzn i osobną dla kobiet. To nie dziwi, gdy chodzi o judaizm ortodoksyjny. Jednak w tym zreformowanym obie płcie modlą się w synagogach razem. Ba, zdarzają się rabini – kobiety... Ale w sercu Jerozolimy to niemożliwe. Tu grupy, grupki i pojedynczy Żydzi w chałatach, garniturach, ale bywa, że i na sportowo modlą się bądź miarowo kołysząc się przed kamiennym murem, bądź z udziałem rabinów odprawiając modły w jego pobliżu, bądź wreszcie medytując nad świętymi księgami Tory na specjalnych krzesłach z pulpitami podtrzymującymi ów Pięcioksiąg. Pobożni Żydzi siedzą i czytają Torę na głos, półgłosem czy szeptem. Widzę czarne chałaty, pejsy, brody, kapelusze częściej niż mycki. Jak na filmach. Ale to jerozolimska rzeczywistość, żydowska norma.

Powrót z Jeruzalem do Tel Awiwu. Dolina Gehenny po lewej, po prawej Kneset, potem resort finansów, siedziba MSW, kancelaria „wiecznego” szefa rządu „Bibi” Netanyahu (rządzi z siedmioletnią przerwą aż 13 lat), nowy budynek MSZ-etu (od 7–8 lat). Rozglądam się za Trybunałem Konstytucyjnym. Nie ma. Izrael nie posiada TK! I całkiem dobrze sobie radzi. Rolę Trybunału sprawuje Sąd Najwyższy. 

Polskie koneksje 

Znalazłem się w pobliżu centralnego banku Izraela. Jego prezesem jest kobieta z łódzko-warszawskimi korzeniami – Karnit Flug. Jej ojciec przez kilkadziesiąt lat był szefem ziomkostwa Żydów z Łodzi mieszkających w Izraelu, a także sprawował funkcję przewodniczącego związku wszystkich żydowskich ziomkostw. Poprzednikiem pani Flug był Stanley Fisher z podwójnym, co nierzadkie, izraelsko-amerykańskim obywatelstwem, który dziś jest… szefem Fed w USA. Taka praktyka nie jest wyjątkiem. Spotkałem choćby Michaela Orena, dziś wiceministra w kancelarii premiera Netanyahu, niegdyś wysokiego urzędnika MSZ Irlandii, odpowiedzialnego za proces pokojowy. 

I jeszcze słowo o finansach Izraela: mało kto wie, że zmarły dopiero co izraelski mąż stanu, prezydent Szimon Peres był niegdyś także ministrem finansów: inflacja za jego ministrowania dochodziła do kilkuset procent! 

Wracam drugą, równoległą do pierwszej, drogą do Tel Awiwu. O specjalnej, płatnej – i nieuczęszczanej w weekendy – „fast lane” już wspomniałem, ale warto dodać też coś o istnieniu tego specjalnego „tunelu bez dachu” – dobrze ogrodzonej i zabezpieczonej autostrady, przebiegającej wzdłuż osiedli arabskich. I znów Tel Awiw z ratuszem i placem, na którym żydowski ekstremista zabił urzędującego premiera Izaaka Rabina, potem brytyjska ambasada, której okazały gmach w 1990 r. oferowano… Polsce. Myśmy jej nie chcieli, biorąc budynek dawnej ambasady RFN, gdy Berlin po zjednoczeniu Niemiec chciał większego gmachu. Zdaje się, że „biorąc” dosłownie, nie tyle za darmo, tylko bezkosztowo – w zamian oferując Niemcom budynek w pobliżu krakowskiego Rynku na siedzibę konsulatu. 
Popijam piwo jasne „Makkabi” niczym słynny klub koszykarski w Tel Awiwie, ale też mające swoje miejsce w historii sportu II Rzeczypospolitej żydowskie kluby sportowe o tej samej nazwie. Czy wiedzą o nich dzisiejsi kibice izraelskich klubów noszących tę samą nazwę?

Na Wzgórzach Golan

Kto o nich nie słyszał? I znów tu jestem. Generał Geoffrey van Orden z wywiadu wojskowego Jej Królewskiej Mości – niegdyś, w stanie wojennym, szef ich placówki w newralgicznym Berlinie Zachodnim, potem w latach 90. w misjach specjalnych w dawnej Jugosławii, w tym w Bośni i Hercegowinie – pokazuje mi zdjęcie sprzed równo dziesięciu lat: stoimy ramię w ramię, w tym samym miejscu Golan Hights, co teraz, po dekadzie. Alianci. Dziś jest z nami dziewczyna – drobna blondynka z izraelskiej armii Rotem Levy, ale też oficer miejscowego wywiadu Abraham Kantor. Świetny punkt obserwacyjny: widać pozycje po drugiej stronie – na terytorium Libanu. Jak na dłoni: dolina, wzgórza, pasmo górskie, szczyty w śniegu przechodzące płynnie w białe chmury. Po lewej, hen, daleko wioski szyickie, po prawej chrześcijańskie, maronickie. Hezbollah ma oparcie tylko w tych pierwszych. Izraelski oficer podkreśla, że Hezbollah to regularna armia, a nie jakaś „milicja”, ochotnicy – której patronem jest też szyicki Iran. Część z żołnierzy „armii Boga” nie ma, zdaniem Kantora, poczucia narodowego, mówią o sobie po prostu: „jestem szyitą”... Poza nimi i chrześcijanami mieszkają tam jeszcze Druzowie. 

Żeby na Golan dojechać z Tel Awiwu, trzeba co najmniej trzech godzin. Autostrada w tamtym kierunku się rozbudowuje, widzę, jak powstają nowe pasy ruchu. Jest niedziela, a więc tutaj dzień pracy. Sznury aut toczą się po trzech pasmach w każdym kierunku. Przejeżdżam obok miejsca, gdzie stosunkowo najbliżej jest na Zachodni Brzeg. Byłem i tam przed laty, ale dziś celem jest Golan. Ziemia jest czerwona i szara, normalne kolory w tym regionie. Po prawej mijam duże arabskie osiedle. Wreszcie palmy i tuje, a droga wspina się w górę. Jestem na Wzgórzach Golan. I widzę nie tylko pozycje wojskowe i wioski po libańskiej stronie. Spoglądam na małą księgarenkę – sklep z atrakcjami turystycznymi. Tego nie było przed laty. Książki po angielsku, najwyraźniej dla Żydów z zagranicy i cudzoziemców. Czytam i tłumaczę tytuły: „Izraelski wojownik”, „W środku Bliskiego Wschodu”, „Krajobraz konfliktu”. Są też wspomnienia dowódcy komandosów izraelskich, którzy w Ugandzie usiłowali odbić zakładników z porwanego samolotu ich linii lotniczych El-Al. Zakładników uwolniono, choć niektórzy z nich zginęli, tak jak szef oddziału „antyterrorystycznego”, jak dzisiaj byśmy powiedzieli, Jonathan (Joni) Netanyahu, brat dzisiejszego premiera państwa Izrael. Na okładce młody, zarośnięty mężczyzna z uważnym spojrzeniem spogląda na mnie bez uśmiechu. Kolejne książki: „Catch the Jew!” Turii Tenenbom czy „Defensive Shield” brygadiera Gala Hirscha. Widać, że wojna w tym kraju to codzienność, a nie filmy czy literatura.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

 

#Bliski Wschód #Wzgórza Golan #Izrael

prenumerata.swsmedia.pl

Telewizja Republika

sklep.gazetapolska.pl

Wspieraj Fundację Niezależne Media

Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Ryszard Czarnecki
Wczytuję ocenę...
Zobacz więcej
Niezależna TOP 10
Wideo