Podziel się swoim 1,5% podatku na wsparcie mediów Strefy Wolnego Słowa. Dziękujemy za solidarność! Dowiedz się więcej »

Śmierć sztuki

Socjalizm i liberalna demokracja wykazują także zadziwiające podobieństwo w dziedzinie twórczości artystycznej. W jednym i drugim systemie twórczość ta jest głęboko polityczna i skorelowana z programem walki o lepszy świat.

Socjalizm i liberalna demokracja wykazują także zadziwiające podobieństwo w dziedzinie twórczości artystycznej. W jednym i drugim systemie twórczość ta jest głęboko polityczna i skorelowana z programem walki o lepszy świat. Różnica jest taka, że o ile w komunizmie zaczęto od narzucenia wszystkim twórcom doktryny realizmu socjalistycznego, a intelektualistom materializmu historycznego, zaś w miarę dezintegrowania ustroju twórczość się wzbogacała i różnicowała, o tyle w liberalnej demokracji obserwujemy proces odwrotny: wraz z jej krzepnięciem ideologiczny schematyzm rośnie.

Sztuka apologetyczna

Twórczość socjalistyczna i liberalno-demokratyczna w znikomym stopniu kierowała się kategorią piękna – uznaną za anachroniczną – lecz przede wszystkim kategorią słuszności. Myśl i dzieło sztuki miały być słuszne. Sztuka powstaje w każdych okolicznościach, a więc powstawała nawet w okresie najczarniejszego komunizmu. Artyści w swoich dziełach mówili o słusznej linii partii, o zagrożeniu imperializmem amerykańskim i rodzimym kułactwem, o planie sześcioletnim, o bohaterstwie ubeków w walce z faszystowskimi bandami. Później wraz z pękaniem ideologii twórczość nabierała szlachetności: pojawiły się różne nurty, inspirowane tradycją rodzimą i obcą, nowe mody literackie i artystyczne, a także artyści osobni niemieszczący się w żadnych nurtach i modach. (…)

W liberalnej demokracji ostatnich dekad także istnieją artyści i to w wielkich ilościach, którzy tworzą dzieła, a te dzieła są przeważnie słuszne: mówią o zagrożeniu faszyzmem we wszystkich jego formach, mówią o niesłuszności centrum i słuszności marginesu, o emancypacji i dyskryminacji, o wyższości pluralizmu nad fundamentalizmem, o nieszczęsnej doli homoseksualistów wśród nietolerancyjnych heteroseksualistów, czy o nieszczęsnej doli kobiet w świecie szalonego patriarchatu; mówią o Innym, o seksie, o ciele, o żądzach. Powyższe praktycznie wyczerpuje przesłanie, z jakim artyści zwracają się dzisiaj do odbiorców. Przesłanie jest prymitywne, lecz jego słuszność gwarantuje aprobatę wśród znawców słuszności. Twórcy całkiem osobni mają zdecydowanie trudniejszą drogę do publicznego zaistnienia.

Sztuka słuszna, obejmująca dzisiaj ogromną część produkcji artystycznej, jest więc nie tylko polityczna, ale w istocie apologetyczna wobec liberalnej demokracji tak jak bywa ów ustrój wyobrażany przez swoich ideologów. Pod tym względem artysta liberalno-demokratyczny nie różni się od artysty socjalistycznego. Obaj walczyli z wrogami swoich ustrojów, z tym, co stare i anachroniczne; obaj pokazywali, jak straszny był świat, zanim ludzie otworzyli się na dobrodziejstwa socjalizmu lub liberalnej demokracji; obaj interpretują relacje między ludźmi jako ilustrację mechanizmów ustrojów lub ich brak; obaj jako ostateczny horyzont swoich pozytywnych wyobrażeń mają utopię socjalistyczną lub liberalno-demokratyczną; obaj pokazywali jak nowy człowiek, wyemancypowany z bagażu niedobrej przeszłości, kształtował samego siebie i konstruował swoją tożsamość. Schematy w obu przypadkach były podobne, choć różni aktorzy odgrywali odpowiednie dla siebie role. Proletariusza zastąpił homoseksualista, kapitalistę fundamentalista, wyzysk dyskryminacja, rewolucjonistę feministka, a czerwony sztandar wagina. (…)

Kamerdynerzy ustroju

Sztuka liberalno-demokratyczna straciła zatem to, czym sztuka zawsze się szczyciła: odkrywania rzeczy innych i niedostrzegalnych dla większości, sięgania poza to, co oczywiste, wynoszenia ludzkiego doświadczenia na tereny, których istnienia sobie on nie uświadamiał. Obecnie standard artystyczny przypomina ten obowiązujący w twórczości socrealistycznej: artyści tłumaczą rzeczywistość nie w świetle tego co nowe i odkrywcze, lecz w świetle tego, co dobrze znane, politycznie słuszne, ideologicznie niekontrowersyjne, i co wyczerpująco opisuje apologetyczny język ustroju. Ustrój zatem wchłonął sztukę i artystów, wyznaczył im zadania, określił kierunek ich myśli, wymodelował ich wrażliwość. Nigdy jeszcze sztuka nie znalazła się w takim poddaństwie wobec polityki. O ile jednak w socjalizmie dokonywało się to również – choć nie wyłącznie – przez przymus, a nawet terror, o tyle w liberalnej demokracji artyści w ogromnej ilości sami dobrowolnie wzięli na siebie rolę kamerdynerów ustroju.

Nie ma zatem niczego zaskakującego w podobieństwie intelektualistów i artystów w socjalizmie oraz w liberalnej demokracji na poziomie zachowań grupowych. W jednym i w drugim ustroju środowiska te chętnie gromadzą się w stada, surowo tępią niepokornych, entuzjazmują się idiotyzmami i są odrażająco potulni wobec tego, co uznają za imperatywy epoki i nakazy ustroju. Tchórzostwo i konformizm nazywają szlachetnością, zaś schlebianie głupocie za wsłuchiwanie się w ducha czasu. Kiedyś w ekstazę wprawiała ich twórczość towarzyszy radzieckich, dzisiaj w równie wielką ekstazę wpadają czytając dzieła amerykańskich feministek, choć poziom degradacji intelektualnej w jednym i w drugim przypadku jest podobny; kiedyś pisali dysertacje o tym, że Hobbes był materialistą i walczył z idealizmem, teraz piszą o tym, że tenże Hobbes był mizoginem i bronił patriarchatu. A jeśli ktoś takich rzeczy nie pisał wtedy, i nie pisze teraz, to przecież nie będzie protestował, gdy takie rzeczy piszą inni, i to nie tylko z powodu tchórzostwa, cechy w rodzaju ludzkim dość rozpowszechnionej, a wśród intelektualistów nagminnej. Będzie milczał, bo w głębi duszy uważa, a w każdym razie nie znajduje w sobie dość siły by zaprzeczyć, że w podobnych rozważaniach jest coś zasadniczo słusznego i mimo odczuwanych wątpliwości powie sobie, że deprecjonowanie takich rozważań jest mimo wszystko bardziej niesłuszne. (…)


Wulgarne myśli i wyobrażenia

Artyści i intelektualiści (…) są podobni do filmowego inżyniera Mamonia, który lubił tylko te utwory, które znał. Oni też do tego co znane sprowadzają wszystkie utwory, bo innych składników pewnie nie rozpoznają. Kiedy więc inscenizują Eugeniusza Oniegina, to tytułową postać umieszczają w związku homoseksualnym z przyjacielem Leńskim, bo inaczej nie potrafią. Kiedy wystawiają „Czarodziejski flet”, to z Królowej Nocy czynią właścicielkę agencji towarzyskiej, postać pozytywną, bo przecież właścicielka agencji towarzyskiej musi być dobra, reprezentując seks, czyli wolność, zaś z Sarastra robią złego dyrektora szkoły dyscyplinującej uczniów, bo dyrektor szkoły dyscyplinującej uczniów musi przecież dzisiaj być kanalią. Z Romea i Julii robią parę ćpunów, z bohaterów „Ziemi obiecanej” biznesmenów z komórkami, żołnierzom spod Troi każą się zaopatrywać w prezerwatywy, i tak dalej, i tak dalej. Wszystkie te przykłady – prawdziwe, nie zaś wymyślone przez piszącego – każą patrzeć na środowisko twórcze jako na stado, całkowicie wyjałowione ze wszystkiego co indywidualne, odkrywcze i nieoczekiwane.

Twórcy tłumaczą się zwykle, że robią to dla widza, który się nie identyfikuje ze starym tekstem i trzeba znaleźć dla niego czytelniejsze odpowiedniki z naszej rzeczywistości. Dla widzów socjalistycznych – przypomnijmy – znajdowano także czytelniejsze odpowiedniki socjalistyczne czyniąc z Hamleta postępowego aktywistę politycznego, a z Anny Kareniny ofiarę egoizmu klasowego. Ale prawda jest taka, że obecni twórcy robią te toporne aktualizacje klasyki  przede wszystkim dla siebie, bo spektakle, eseje, czy próby literackie odzwierciedlają ich umysłowość, płaską i banalną, zbudowaną na wulgarnych myślach i równie wulgarnych wyobrażeniach. Dają wprawdzie niekiedy do zrozumienia, że w tej banalności i płaskości jest jakaś zdrowa myśl, zamierzona przez nich i śmiało postawiona. Udają Gombrowiczowskich Gałkiewiczów, którzy się przeciw klasyce buntowali, pytając rezolutnie „jak to zachwyca, skoro nie zachwyca”. Lecz to pytanie powtórzone tysiąckrotnie przez wulgarne umysły ma dzisiaj wartość telewizyjnej reklamy.

Bardziej od Gałkiewicza przypominają dzisiejsi twórcy Gombrowiczowskiego Miętusa, bo niechęć do tego, co klasyczne wspierają fascynacją tym, co niskie. Ta ostatnia analogia może być skądinąd wielce pouczająca. Miętus rzeczywiście wygrał z broniącym tego co wyższe Syfonem, gwałcąc go przez uszy, tak jak dzisiejsi twórcy zadając gwałt przez uszy i oczy, a przede wszystkim przez intelekt na ludziach kulturalnych zdają się triumfować. Gombrowiczowska historia skończyła się jednak śmiercią Syfona, niezdolnego znieść upokorzenia, zaś Miętus w swoim poszukiwaniu tego co niskie został w końcu na własne życzenie zbity po gębie przez parobka. Na razie kulturalni parobkowie jeszcze całuję w rękę Miętusów, lecz nie da się wykluczyć, że przyjdzie pora także na bicie po gębie, i to niekoniecznie na życzenie recypientów.

Specjalnie dla „Gazety Polskiej Codziennie” profesor Ryszard Legutko zgodził się na przedrukowanie fragmentu swojej nowej książki „Triumf człowieka pospolitego”.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

 

prenumerata.swsmedia.pl

Telewizja Republika

sklep.gazetapolska.pl

Wspieraj Fundację Niezależne Media

Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Ryszard Legutko
Wczytuję ocenę...
Zobacz więcej
Niezależna TOP 10
Wideo