Podziel się swoim 1,5% podatku na wsparcie mediów Strefy Wolnego Słowa. Dziękujemy za solidarność! Dowiedz się więcej »

Sezon na wykluczenie

Od czasu wygranej Prawa i Sprawiedliwości lato to dla nadwiślańsko-liberalnych elit wyjątkowo ponura pora roku.

Od czasu wygranej Prawa i Sprawiedliwości lato to dla nadwiślańsko-liberalnych elit wyjątkowo ponura pora roku. Chamstwo wylega na plaże, chodzi po górach, roi się nawet w zagranicznych kurortach. To chyba ten natłok bliźnich wyzwala w luminarzach z rejonów „Newsweeka” publicystyczny skowyt.

W tym roku na prowadzenie szybko wysunął się prof. Wojciech Sadurski, prawnik i politolog, który najwyraźniej sądzi, że wprost z rąk Horacego przejął ciężar lutni. I uraczył opinię publiczną wariacją na temat słynnej frazy rzymskiego poety: „odi profanum vulgus et arceo” („gardzę pospólstwem i unikam go”). Intelektualista starej daty mówi tak: „O to mam największe pretensje do Kaczyńskiego, że z cynicznych powodów dał nieoświeconemu plebsowi poczucie dostępu do władzy”. Ten refren, w różnych wariacjach słownych, słyszeliśmy już nieraz od czasu wyborczego zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości. Ale jest on fałszywy, ponieważ nie diagnozuje rzeczywistości – jest mocno stronniczą interpretacją wygranej przeciwnika i próbą zakamuflowania przyczyn własnej porażki. Słowa prof. Sadurskiego przede wszystkim służą deprecjacji legalnego wyniku wyborczego; podważają też kompetencje wyborców, właśnie tych, którzy podjęli niekorzystną dla liberalnych elit decyzję polityczną.

Niewidzialni ludzie

Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że establishment III Rzeczypospolitej od samego początku przyjmuje wciąż taką samą strategię względem traktowanych przez siebie podejrzliwie niższych warstw społecznych, niezintegrowanych w pełni z rzeczywistością czasów przemian. Grupy społeczne nazywane plebsem są traktowane jak przezroczyste, gdy nie zagrażają w żaden sposób interesom nadwiślańsko-liberalnych elit. Pozwala się im wówczas funkcjonować na poboczu rzeczywistości. Co najwyżej raz po raz wydawcy powieści i reportaży z zachwytem odkryją, że przecież są w Polsce inne miejsca niż sektory luksusu w paru metropoliach, że można coś o tym napisać i na tym zarobić, poklepać się wzajemnie po pleckach i przyznać lub dostać kilka nagród. Ale poza tym, owszem, „plebs” jest przezroczysty – a warszawocentryczne media jeszcze powiększają to zjawisko. Gdy jednak elity dopada przekonanie, że lud zrobił im krzywdę, bo np. głosował w wyborach nie tak, jak by wypadało po latach pseudoliberalnej edukacji, wtedy zaczyna się festiwal kąśliwości, pomówień, połajanek i zatykania nosa na widok fantasmagorycznego plebsu.

Ludzie tacy jak prof. Sadurski nie wiedzą, że niemądrymi i nieetycznymi zdaniami wypowiadanymi z pozycji siły, jaką daje współuczestnictwo w salonie, robią dużą krzywdę także polskiej inteligencji, ponieważ mocno pracuję na jej wyobcowanie i brak wiarygodności w oczach ludzi rekrutujących się z naprawdę ciężko pracującego społeczeństwa. Bo kimże jest ten wyimaginowany współczesny plebs? Czy to sprzedawczyni w sklepie harująca latami za niewielkie pieniądze dla dobra swojej rodziny? Czy może kioskarz dorabiający sobie na skromnej emeryturze, na tyle oczytany, że sceptyczny wobec wszystkiego? Czy mechanik samochodowy, prosty facet, który większość zarobionych pieniędzy wydawał przez lata na prywatne uczelnie swoich dzieci? A może trzydziestolatek, który z małego miasta trafił za chlebem do stolicy i wciąż nie może się zaaklimatyzować? Albo sprzątaczka na śmieciówce, ganiająca od biura do biura, żeby utrzymać się na powierzchni? Czy wie pan, panie Sadurski, kogo właściwie nazywa pan plebsem? Ludzi, ponad głowami których rozdawano karty przez dekady. I dlaczego uważa pan, że polska inteligencja również miałaby być zakładniczką pana fobii?

Trudna droga do demokracji

Mam wrażenie, że prof. Sadurski nigdy już nie pojmie, że demokracja polega właśnie na zapewnieniu współuczestnictwa w rządach wszystkim obywatelom. Tego się nie dekretuje, tego się nie wymusi protekcjonalizmem i histerią ani też schlebianiem najniższym instynktom społecznym (miejmy jasność w tej materii) – to trudny proces i z tego świetnie zdawała sobie sprawę najlepsza część polskiej przedwojennej inteligencji. Pod zaborami, choć nie bez trudu, te grupy społeczne, które przechowały polskość, dostrzegły obywateli i obywatelki w owym „plebsie” zagrożonym nie tylko wynarodowieniem, ale długo żyjącym w upodlającej nędzy.

Dawna spółdzielczość, działalność kulturalna oparta na miłości do języka polskiego i rodzimej historii, świeckie i religijne sposoby animowania aktywności społecznej budowały kapitał kulturowy i tożsamościowy właśnie wśród mas. Nie do wyobrażenia dla współczesnego człowieka, który sądzi, że żyje skromnie, jest nędza polskiej wsi jeszcze na początku XX w. Skandalem byłyby dziś dla nas miejskie siedliska pracującej wielkoprzemysłowej biedoty. Polska inteligencja z tamtych odległych już dekad w dużej mierze spełniła swoje zadanie – pomogła ludowi wstać z błota. Rzecz nie szła jedynie o kwestie materialne, ale o prawo do godniejszego życia, o wizję cywilizowanego i suwerennego państwa polskiego. Nie wiemy, niestety, czy w kolejnych dekadach inteligencja pozwoliłaby ludowi pójść swoją drogą – wybuch II wojny światowej zepchnął nas znów na niezbyt korzystny tor dziejów.

Liberałowie przeciw liberalizmowi

Dziś widzimy, niestety, renesans dziwacznego arystokratyzmu: opowieści prof. Sadurskiego i innych newsweekowych luminarzy też się w to wpisują. Znów jak przed wieloma dekadami odmawia się części społeczeństwa współuczestnictwa w rządzeniu, traktuje jak bardzo tanią siłę roboczą. Liberalne media kształtujące wciąż niemałą część opinii publicznej na ogół tego nie widzą – dla nich zagrożenie zawsze przychodzi z prawej strony i ma wyrazistą twarz nacjonalistycznych młodzieżówek. Tymczasem sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Całe to obrzydzenie intelektualnego światka wydumanym plebsem jest symptomem nader niebezpiecznego zjawiska, które nie zaczęło się dziś.

To szczególny paradoks – ludzie wychowani w liberalnym etosie, nieustannie odwołujący się do demokracji i jej obrony stają się nowoczesnymi patrycjuszami – oni naprawdę nienawidzą ludu i starają się go unikać. Równocześnie, co niestety dobrze znamy z dziejów liberalnej demokracji, budują ustrojowe status quo, które przede wszystkim ma zabezpieczać interesy bogatej inteligencji, wpływowej części biznesu, wysokiej administracji publicznej. W takim kluczu plebs staje się symbolem wszystkiego i wszystkich, którzy zagrażają ich interesom. I jeszcze więcej: liberałowie po polsku są największymi wrogami liberalizmu politycznego w jego klasycznym sensie. Ponieważ tamten liberalizm miał włączać i integrować jak najszersze warstwy społeczeństwa poprzez przyznanie im praw obywatelskich i publiczną edukację. Liberalizm po polsku w wykonaniu prof. Sadurskiego to pałka do okładania słabszych, narzędzie nowego wykluczenia i stygmatyzacji, używane z iście inteligencką przewrotnością.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

 

#Wojciech Sadurski #propaganda #mowa nienawiści #media

prenumerata.swsmedia.pl

Telewizja Republika

sklep.gazetapolska.pl

Wspieraj Fundację Niezależne Media

Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Krzysztof Wołodźko
Wczytuję ocenę...
Zobacz więcej
Niezależna TOP 10
Wideo